Ostatnia niedziela 2012. Czym różni się od ostatniej niedzieli 2011? Głównie tym, że w łóżku zamiast jednej rezolutnej dziewczynki, która za cholerę nie chce iść spać, mam dwie.
Dobra zmiana. Wyczekana. Jakby człowiek zaczął znowu od początku.
Na nowo jakiś wiatr w żagle. Na nowo te same strachy i radości.
Leżymy sobie, słuchamy Minimaxa.
Dziś nie narzekam, że przeraźliwie długi dzień. Po sobotnich szpitalowych wojażach naprawdę nie mogę marudzić na spędzanie nudnego dnia w domu. Swoją drogą trzeba mieć niezłą psyche żeby na takim dziecięcym emergency pracować. Ciasno, gorąco, co chwilę jakiś mały pacjent wyje w niebogłosy. Autentycznie po paru godzinach myślałam, że zaraz stamtąd ucieknę. Inna sprawa, że nienwidzę ciasnych, zatłoczonych przestrzeni.
I właśnie tu przypomniało mi się jedno wydarzenie (tak a propos szkockich szpitali, a może po prostu by nie zapomnieć).
Po urodzeniu drugiej córki leżałam na sali 4os. No właściwie ośmio - cztery mamy i ich noworodki. Było ok, w miarę ok, bo dla mnie przez ten pokój przelewało się stado ludzi. Nie skarżyłam się, nie było na co, ale gorąco, hałas, zmęczenie, ten tłok lekarzy, położnych, odwiedzających to było dla mnie trochę za dużo. I wtedy weszła jedna położna, wzięła mnie pod ramię i mówi, że ma dla mnie nowe łóżko. Podłamała mnie, byłam przy oknie, czyli good as it gets, nie łudźmy się. Idę z nią i stajemy przed jedno-osobową salą. Duże okno, łazienka, toaleta. Zwolniło się, od razu pomyślała o mnie, mówi. Przeżyłam tam kilka wspaniałych dni.
Właściwie nie muszę tego pisać by zapamiętać ponieważ nigdy tego nie zapomnę. Karma. Jakiś mój dobry uczynek wrócił do mnie. Tak, dokładnie tak było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz